Pierwsze mecze w 2022 roku.
Rok 2022 na parkiecie rozpoczęty. Panie i panowie – działo się od pierwszego gwizdka!
Sobota
Jako pierwsze w nowym roku stanęły naprzeciw siebie zespoły Tornado Raptors i Blue Wariatos. Zakładaliśmy wyrównany pojedynek i taki w istocie był. Oba zespoły wymieniały się ciosami i właściwie szły łeb w łeb. Tu akcja goniła akcję. Było trochę chaosu...ale też było dużo koronkowych akcji (jak na obie ekipy). Kołaczkowo faktycznie dobrze sobie radziło na swojej hali, nie ulega wątpliwości, że musiało mieć to jakiś wpływ. Blue fajnie organizowało sobie wszystko do linii pola karnego – a później czegoś brakowało, jakiegoś dotknięcia, jakiegoś uderzenia...a może trochę szczęścia. Do pewnego momentu świetnie prezentowali się bramkarze...ale pod koniec zadowolony mógł być tylko golkiper Raptors. Wariatos stracili gola w kontrowersyjnej sytuacji – reklamowali później, że piłka mogła dostać się do bramki dziurą w siatce – ale sędzia był pewny swego. Kiedy część zawodników Blue jeszcze to mocno przeżywała – Tornado podwyższyło prowadzenie – nie oddając go do końca.
Niedziela
Manhattan miał wreszcie swoje 5 minut chwały. Co tam 5 minut – to było całe 40 minut chwały i dominacji...i to nad kim? Nad Budziłowem. Wynik szokujący, zdecydowanie będący zaprzeczeniem jakichkolwiek przewidywań, wynik z kategorii „nie wierzę jak nie zobaczę”. Pisaliśmy ostatnio, że Budziłowo lubi takie mecze, że nabijają sobie w nich statystyki indywidualne...ale teraz dla Budziłowa mecz z Teamem będzie jak koszmar. Ale po kolei.
Manhattan skazany na pożarcie , wręcz przeżucie i wyplucie pokazał tyle walki i tyle determinacji na parkiecie, że ręce same składały się do oklasków. Team nie przeważał pewnie w żadnym elemencie nad swoim rywalem, ale miał tego dnia szczęście, miał wielkie serducho do gry i miał jeszcze jeden „element” o którym wspomnimy na końcu. To, że murowany faworyt traci bramkę jako pierwszy, to już można się przyzwyczaić. Klasa polega na tym by się po takim ciosie podnieść i umieć go oddać. Budziłowu zabrakło dziś klasy...szczęścia i pokory wobec przeciwnika. No może nie wszystkim zawodnikom – ale widać było, że Budziłowo nie radziło sobie mentalnie z wynikiem. Manhattan bronił się chaotycznie, atakował chaotycznie...ale z tak wielką determinacją, że musieli w końcu być nagrodzeni. Niemal wszystkie bramki Manhattanu padły z kontr, akcji indywidualnych – przejęć piłki lub wielkich błędów zawodników Budziłowa...ale padały, a wynik pierwszej połowy 2-0 mógł zastanawiać, dziwić...ale też pozwalał dawać Budziłowu nadzieję. Co prawda aktualny mistrz nie radził sobie za dobrze – ale niemal cały czas miał przewagę w posiadaniu piłki, atakował zacięcie i co ważniejsze co jakiś czas miał dobre okazje na bramki. Na początku drugiej połowy zrobiło się jednak 3-0, nerwy w zawodnikach Budziłowa sięgały zenitu i dało się wyczuć, że może być sensacja. I z minuty na minutę ta sensacja stawała się faktem niezaprzeczalnym. Budziłowo waliło głową w mur. Piłka jak zaczarowana obijała słupki albo niezrozumiale wychodziła obok bramki. To rodziło ogromną frustrację...ale czasami nawet dało się zobaczyć uśmiechnięte i niedowierzające miny zawodników Manhattanu – zupełnie jak by byli pewni, że bramka nie padnie. W końcu jednak padła – ale przewaga była duża a czas nieubłaganie uciekał. Naprawdę Budziłowo się starało. Naprawdę miało mnóstwo okazji...ale Manhattan miał tego dnia maszynę na bramce. Generalnie jest tak, że w Manhattanie w każdej połowie broni inny bramkarz – tym razem mecz zaczął Damian Fochman i szło mu tak dobrze, że koledzy zostawili go między słupkami również w drugiej połowie. Kiedy jednak wreszcie zszedł – Manhattan zaraz stracił bramkę. Fochman był tego dnia fenomenalny. Nie było strzału czy uderzenia z jakim by sobie nie poradził. Nie było akcji czy wymiany piłki w polu karnym – jakiej by nie przeciął. Sytuacja 2 na 1?- nie ma sprawy – bramkarz Manhattanu łapie piłkę pewnie w ręce. Golkiper leży na ziemi, cała bramka wolna i wystarczy tylko lekko podciąć futbolówkę by wpadła do siatki? – nic z tych rzeczy, Fochmat jak gepard z podłogi wybija się w górę i na nic nie pozwala. Serio – ten zawodnik dokonywał dziś cudów! Był bezbłędny nawet w wyrzucaniu piłki do napastników – bo gdyby ci mieli lepsze celowniki to golkiper miałby z 4 asysty. Wynik poraża – 5-1 Budziłowo na hali nie przegrało od dawien dawna. Ale takiego wyniku by nie było, gdyby nie rewelacyjny bramkarz Manhattanu. Koledzy powinni mu się za ten mecz odwdzięczyć czymś wyjątkowym , bo chwała za zwycięstwo spadła na cały zespół.
Jeszcze jedno zdanie na koniec – Budziłowo zagrało bez Jakuba Graczyka. Pierwszy raz od dawna...to też miało ogromny wpływ na to jakim wynikiem zakończył się mecz.
Niedziela była dniem w którym faworyci mieli jednak problemy..mniejsze czy większe ale mieli. Sokolniki też nie miały łatwego przejścia z Tornado. Długo nie mogli się wstrzelić ale jak już strzelili bramkę po dość przypadkowej akcji – to zaraz padł gol na wyrównanie po składnie rozprowadzonej piłce. Sokolniki miały jednak dużo spokoju i pewności w sobie i dużo, bardzo dużo umiejętności. To pozwalało im grać i czekać na potknięcia rywali. Raptors – zwłaszcza w drugiej połowie zostawili wiele potu na parkiecie : szaleli, szarpali, kąsali, bronili się dramatycznie ale gardy nie opuścili. O tym jak ułożył się mecz zdecydowało kilka minut w pierwszej połowie – kiedy Sokolniki narzuciły szalone tempo a Tornado nie dało rady tego opanować. Na chwilę młode Kołaczkowo spuściło wtedy z tonu – jednak tylko na chwilę. Ale to wystarczyło – Sokolniki odskoczyły i kontrolowały sytuację do końca. Druga połowa była już wyrównanym widowiskiem – kiedy Sokolniki porażały szybkimi składnymi akcjami – Raptorsi odpowiadali nieco chaotyczną obroną i próbą przejścia do błyskawicznej kontry. I pewnie poszło by im i lepiej i składniej – niestety w pierwszej połowie z powodu kontuzji stracili swojego najlepszego strzelca.
To było ważne spotkanie dla Tornado – zespół zmierzył się z klasowym rywalem i mógł zobaczyć, że przepaść nie jest aż tak wielka, że rywali można dogonić, minąć zwodem, zablokować strzał itp. Ważna lekcja.
Trzeci niedzielny mecz był spotkaniem, które powinno zakończyć się remisem. To byłby sprawiedliwy wynik. Starły się zespoły o dużym potencjale, dużych ambicjach i „ciężkie” na parkiecie. Gdyby padł remis, to byłby trzeci remis Zielińca z rzędu (zanosiło się na 4-4, trzeci z rzędu taki ich wynik) . TW Kołaczkowo wykorzystało jednak swoją okazję z zimną krwią i było pozamiatane. TW nie miało pomysłu na rywala – który był niezwykle agresywny w niektórych momentach. Kołaczkowo niby coś próbowało, niby walczyło...ale miało naprawdę ciężko wejść w to spotkanie. Niektóre sytuacje dla TW były wręcz niewyobrażalne – np. nie mogli się przedrzeć w pole karne rywali, tracili piłkę 2-3 metry przed nim i mozolnie organizowali obronę. Zieliniec miał większy polot w pierwszej części meczu. Widać było, że się rozkręcają, młodzi zawodnicy wnosili wiele świeżości...ale Kołaczkowo nie przywykło do oddawania wszystkich atutów przeciwnikowi. Nie szło zespołowo? TW próbowało indywidualnie rozstrzygnąć ten mecz – i może dzięki temu się udało?
Druga część spotkania to już nieco inny obraz. Gra toczyła się na środku boiska – było wiele przepychanek siłowych...i oba zespoły rozumiały już, że lekko nie będzie a o zwycięstwie zdecyduje jeden błąd. TW prowadziło ale to prowadzenie straciło i przy stanie 4-3 dla Zielińca wszystko układało się tak jak by nic nie miało się już zmienić. Kołaczkowo nie miało pomysłu a może nie potrafiło go zrealizować...a Zieliniec sprawiał wrażenie, że zza podwójnej gardy się nie wychyli. Zdecydowały właśnie indywidualne błędy i umiejętności. Zieliniec lekko się odsłonił a TW ugryzło kąśliwie by po chwili dobić rozgoryczonego utratą prowadzenia rywala...i samemu doholować te trzy punkty do końca.
Komentarze